Simona Klemenčič – Dom bez luster (Hiša brez ogledal, Litera 2022)

Simona Klemenčič - Hiša brez ogledal (Litera, 2022)
Simona Klemenčič - Hiša brez ogledal (Litera, 2022)

Sierpień

Patrząc wstecz, wiem, że piąty sierpnia był dniem, w którym mój świat zaczął się walić. Był wtedy mroźny jasny dzień lata w środku wiecznej zimy, trzy miesiące przed wybuchem niebieskiej dżumy. Ale to nie będzie to opowieść o zamarzniętych zwłokach, o opustoszałych miastach, o strachu. Nie, to będzie opowieść o mnie, Suzanie.

Pamiętam, że lekko prószył śnieg, chłód wysokiego słońca był czysty i lśniący. Śnieg na święto Matki Boskiej Śnieżnej wydawał nam się czymś zupełnie normalnym, mimo że był sierpień. Wszystkie moje dzieci urodziły się już w tym nowym białym, mroźnym świecie.

(…)

Krajobraz miejscami przypominał dziwną planetę. Z martwych gałęzi paru drzew, które nie zostały jeszcze ścięte, to tu, to tam zwisały pojednyncze liście, zdziwione, że udało im się wytrzymać od początku mrozów. Epoka lodowcowa nadeszła zupełnie bez ostrzeżenia. We wrześniu, kiedy większość drzew była jeszcze beztrosko zielona, ​​temperatura nagle spadła do minus pięćdziesięciu czterech stopni. W ciągu jednego ranka. Drzewa uschły, jakby jakaś wielka ręka wyrwała je z ziemi i po chwili wstawiła z powrotem, ale liście pozostały i kołysały się na gałęziach. Szumiały jeszcze przez całą zimę, poruszane zimnym wiatrem. Iglakom udało się przeżyć ten rok, a drzewa liściaste musiały walczyć o przetrwanie. Następnej wiosny niektóre z nich wypuściły jeszcze jeden zielony listek, wydany na pastwę losu zimnego wiatru, a potem się poddały.

(…)

Gdy Nino był w domu, wstawałam o piątej i przygotowywałam śniadanie tylko dla nas. Piekłam tartę skwarkową lub bułki i parzyłam kawę w kafetierze, i jeśli tylko była ku temu okazja, poświęcaliśmy sobie kilka minut, zanim wychodził z domu. Obserwowałem go, gdy jego mocne, białe zęby wgryzały się w skórkę świeżo upieczonej bułki.

Ale tym razem wszystko było innaczej. Nino wyszedł wcześniej na samolot. Ledwie zdążyłam go pocałować, bo jego matka, Maca, miała mu dużo do powiedzenia i nakazywania. Uśmiechnął się do Astrid, która myślała, że Warszawa jest w niebie, bo leci tam samolotem, pogłaskał Juliana, a mnie nastawił policzek, jakby było mu niezręcznie przed matką. Zostaliśmy sami – dzieci, ja i ona.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, Maca obniżyła temperaturę na termostacie o kolejny stopień.

– Jest sierpień, na litość boską. Jeśli jest wam zimno, ubierzcie się trochę cieplej. I poranna gimnastyka – powiedziała wesoło – Hop, hop!

Szukała w kartonie instrukcji obsługi telewizora. Nie chcieliśmy mieć w domu elektroniki, internet był tylko w gabinecie Nino. Wieczorami, kiedy go nie było, słuchałam czasem w radiu muzyki poważnej.

– U nas w domu jesteśmy przeciwni telewizji. To nie jest dobre dla dzieci.

Jak groch o ścianę.

– Patrz, co mi dali – odwracała kartki z wrogim rozczarowaniem – Tylko węgierski i polski.

Wepchnęła mi do ręki instrukcję.

– Trzymaj, ty to rozumiesz, powiedziała.

Od tego czasu telewizor włączony był non-stop. Antena pokojowa łowiła TV Karantania i jeszcze kilka głównych stacji telewizyjnych Wspólnoty: chorwacką, polską i węgierską. Maca czekała w napięciu, kiedy na ekranie pojawi się jej syn i o czym będzie mówić, a dzieci w jeden dzień odkryły kreskówki – polskie, chorwackie. Kiedy w telewizji nie było akurat polityki czy mszy, transmitowali jazdę na nartach, na łyżwach, bobsleje, wieczorami spowiedź powszechną, zawsze jakiś zgiełk, zawsze coś. Mirjam, moja koleżanka ze szkoły i kiedyś najlepsza przyjaciółka, awansowała na prowadzącą Dziennik i w ogóle się nie zmieniła. Starsza, ale wciąż ta sama Mirjam, do której nie zadzwoniłam, odkąd mamy epokę lodowcową. Jej jasne włosy nie opadały miękko na ramiona, tak jak ją zapamiętałam, ale były teraz splecione z tyłu we francuski warkocz, a z przodu lekko uniesione. W jej niebieskich oczach było jeszcze coś, co przypomniało mi ją z liceum, ale było w tym więcej powagi. Teraz jesteśmy już dorosłe.   

(…)


Wrzesień

Przez cały miesiąc nie wydarzyło się nic szczególnego. Dzieci były zdrowe. Mieliśmy parę ciepłych dni, podczas których topniał śnieg i w całej Wspólnocie były powodzie. Nino spędził większość czasu w Polsce.

Jego matka chodziła po domu za nami i polerowała meble, wkładała zabawki do szuflad, wygładzała serwetki, które ja mogłam dotknąć, ścierała wyimaginowane okruchy ze stołu, czekoladowe odciski palców ze szkła. Oglądała w telewizji wszystkie sesje parlamentu Wspólnoty Chrześcijańskiej. Siedziała z dłońmi złożonymi na piersiach. Kiedy odprawiali modlitwę w Warszawie, my modliliśmy się z nimi w domu w Lublanie. Senatorowie z różnych krajów Wspólnoty, zebrani przy pięciu stołach nakrytych purpurowymi obrusami, stali w zamyśleniu ze spuszczonymi oczyma. Przy każdym stole zasiadało siedmiu senatorów. Z naszych senatorów, oprócz Nina, byli Oblak, Rovšnik, Kovačič, Stres i Mandić. Arcybiskup Sotlar był już w podeszłym wieku i często go nie było. Zawsze, gdy przemawiał Nino, Maca wołała nas wszystkich. Twierdziła, że dzieci też mają słuchać jego przemówień. Kamera zatrzymywała się na Ninie częściej niż na innych, tak przynajmniej mi się zdawało. Z pewnością wzbudzał najwięcej sympatii, był najlepiej zbudowany, najatrakcyjniejszy ze wszystkich, kiedy stawał pod purpurową flagą z godłem Karantanii pośrodku. Gdy Polacy kolejny raz traktowali Wspólnotę Chrześcijańską jak własność, -przypominał im o łączącej ich misji w sposób klarowny, stanowczy i życzliwy. Nie bał się nikogo.

Maca zatrzymywała obraz na Nino i pytała bliźniaki:

– A kto to jest? No, kto? Tatuś! Gdzie jest tatuś? A gdzie jest mama?

Bliźniaki wywoływały ojca z pudła ze szklanym ekranem, potem głośno szlochały, uderzały małymi rączkami o ekran, próbując go otworzyć, a potem wyły z bezsilności na podłodze w salonie. Oliver wrzeszczał z nimi. Astrid zatkała sobie uszy i krzyczała, żeby przestali. Kiedy już udało mi się coś usłyszeć w tym domowych zgiełku, czasem zdawało mi się, że trochę przesadzają. Kiedy Nino wrócił do domu, pytałam go: „Naprawdę musiałeś głosować za przywróceniem kary śmierci?” albo „Piętnaście lat więzienia za sodomię? Czy to nie przesada?”. Zastanawiał się przez chwilę i odpowiadał: „Czy nie był to twój pomysł?

Pamiętam, że moim pomysłem było, żebyśmy nosili fiolet. Wybraliśmy ten nowy kolor na nowy czas jako kolor umiaru między zimnym niebieskim i namiętną czerwienią. Fioletowy to kolor człowieka znajdującego się w równowadze, kolor nadziei. A  poza tym podkreśla moje oczy. Nie żeby inne kolory były zakazane, jedynie na czerń, kolor żałoby, nie mogliśmy już patrzeć. Moim pomysłem było też, żeby na hymn Wspólnoty obrano Adeste fideles. Słysząc go, zawsze czułam coś w rodzaju dumy. Wiem, jestem trochę zarozumiała, ale tylko Nino i ja wiedzieliśmy, że to była moja propozycja, a nie jego.

Poza sporadycznymi złośliwymi uwagami Macy lub moimi, nasze życie było całkiem znośne, przynajmniej na pozór. Maca próbowała przejąć cugle, a ja nie dawałam się jej okiełznąć i byłam rozdarta na pół między pragnieniem ucieczki i zabrania dzieci pierwszym lepszym samolotem do cioci Ilony do Australii a świadomością, że ona jest matką ich ojca i dlatego jest rodziną, moją także. Dużo się modliłam. Oddałam troski Panu i ubierałam się trochę cieplej, gdy za mną łaziła po domu i obniżała temperaturę na termostacie. Telewizor ignorowałam, na ile było to możliwe.

Ale czasami trudno mi było zdobyć się na pokorę. Któregoś wieczoru oglądała film o  krwawej hrabinie Erzsébet Batory, przez kilka następnych dni patrzyła na mnie z wyrzutem i niedowierzaniem. – Kim w ogóle są ci Węgrzy, co to za naród – rzuciła nagle nie z tego ni z owego, wkładając rurę do odkurzacza. – Nie mają nic wspólnego z naszą całą resztą.

(…)


Październik

Targ był wciąż taki sam, jak go pamiętałam, tylko większy, a w dole, na zamarzniętej Lublanicy stała obora z metalowej siatki, w której gniotły się renifery. Z ich nozdrzy unosiła się biała para. W metalowych beczkach płonęły ogniska, a wokół nich grzali się opatuleni ludzie. Palili książki. Cuchnęło od nich.  

Targ rozgałęził się na boczne ulice. Rozlewało się po nim życie, jak zapach grzanego wina z cynamonem i goździkami między straganami. Wiatr syczał i podrywał śmieci, które wirowały w żwawym tańcu. Stoły pokryte były grubą przezroczystą folią, przymocowaną w różny sposób do boków, żeby wiatr jej nie porwał. Ludzie pociągali z kubków, ogrzewając sobie nimi ręce, albo chuchali w dłonie i wkładali je z powrotem do kieszeni czy pod pachy. To tu, to tam ktoś podskakiwał i postukiwał jedną stopą o drugą, żeby przywrócić krążenie krwi w żyłach. Widząc mnie, paru sprzedawców włożyło ręce głębiej do kieszeni albo przesunęło się, jakby chcieli zakryć swoim ciałem którąś ze skrzynek. Ludzie czasem spinali się, widząc kolor fioletowy. Być może mieli w kieszeniach prezerwatywy, a w paczkach testy ciążowe. Być może trzymali zabronione pamflety. Nie wiedzieli, że jestem żoną senatora. Już od dawna nie rozpoznał mnie żaden nieznajomy.

Wyliczyłam, że minęło siedem lat, od kiedy byłam tu po raz ostatni. Stojący obok mnie kobieta i mężczyzna rozmawiali w języku, którego nie rozumiałam. Oboje blond i o niebieskich oczach, ona miała dołeczki w policzkach, on był szczupły, wysoki.

Kupiłam pieczone kasztany.

– Chcesz trochę?, uśmiechnęłam się do małej dziewczynki, która mnie obserwowała. Wskazała na mój płaszcz.

– Też będę mieć takie fioletowe ubranie, gdy będę duża, odpowiedziała. Kucnęłam przy niej.

– Nie, nie będziesz, chłodno powiedziała stojąca przy niej kobieta i szarpnęła ją za rękę.

Na ziemi stały rzędy kartonowych pudełek z lodami, zmrożonymi na kamień. Dym drażnił nos przez szal. Na stołach gęsto rozstawiono przedmioty z minionych czasów. Grzejniki elektryczne, piece na podczerwień, piece na drewno, termofory. Młynek do kawy, stara maszyna do szycia Singer – taką samą miała jeszcze Erzsi mama[1]. Napędzało się ją nogą. Uszyła mi kiedyś niebieską kurtkę z bufiastymi rękawami i dużymi guzikami. Och, jak ważna się czułam, idąc do szkoły w Dobrovniku.

Na jednym ze stoisk wypatrzyłam wśród innych rupieci czerwony notatnik na spiralę. Okładkę miał z twardej przezroczystej folii, pomalowanej w białe serduszka. Mając czternaście lat, miałam dokładnie taki sam. Zapisywałam w nim krzywdy, które mi wyrządzali moja matka i jej faceci. Zatrzymałam się i dotknęłam go przez wełnianą rękawiczkę. Z głębi zapiekł mnie dym odczuć.

Chłopak przy stoisku obserwował mnie. Skinęłam do niego głową, żeby go ośmielić. Ze stosu kolorowych przedmiotów wykopałam ręcznie robioną, lekko zabrudzoną szopkę. Jakaś rodzina musiała ją kiedyś stawiać pod choinką. Wyobrażam sobie, jak dzieci czekają, by w wigilię umieścić w niej figurki. Jezuska w żłóbku, obok niego pochyloną Maryję, trzech królów z darami wokół wejścia, na mchu, który zebrali w lesie koło domu.

How do you call that in Slovenian? Jak to będzie po słoweńsku? Zagadnęła mnie blondynka z dołeczkami w policzkach, a potem powtórzyła za mną: „Śloobek”.

– A jak w… Pani języku?

Miała piękny, promienny uśmiech, którego nie ukrywała za ciepłą dzianiną.

–  Po fińsku mówimy jouluseimi.

„Jouluseimi”. Spodobało mi się przyjazne brzmienie tego słowa.

Mężczyzna obejmował ramieniem swoją drobną, młodą żonę. Kiedy się uśmiechnął, zobaczyłam szparę między jego zębami.

– Jesteśmy katolikami – wyjaśniła mi kobieta. – Prawdopodobnie tutaj zostaniemy. Karantania nam się podoba.

Nasza wiara rozprzestrzenia się nawet szybciej od lodowca i tłumów, które pcha przed sobą. Ludzie rozlewają się jak woda. A woda zamarza.

(…)


Listopad

Następnego dnia stałam niedaleko miejsca, w którym kiedyś była plaża. Wiatr popychał mnie silnymi podmuchami i wciskał biały pył do oczu i ust. Patrzyłam na przykryte śniegiem morze. W oddali wbijała się w niebo dzwonnica kościoła w Piranie.

Już tu kiedyś byłam. Gdy się poznaliśmy, Nino zabrał mnie nad morze. To były nasze pierwsze wspólne dni, pierwszy wyjazd w łagodnym wiosennym słońcu. Tutaj nazbierałam kolorowych owalnych kamyków, które w domu włożyłam do probówki, zakorkowałam i schowałam na pamiątkę naszego pierwszego pocałunku. Gdy byliśmy w szpitalu, Maca wyrzuciła kamyki.

Teraz w tym miejscu, pod śniegiem, jest tyle kamyków, ile dusza zapragnie. Morze odłamków muszli, szkła morskiego, kamieni i skał ciągnie się kilometrami. Pod śniegiem twarde, zamarznięte muszle. Gdzie jest teraz ocean? Gdzie są nasze statki? Zawsze rozpoznam miejsce naszego pierwszego pocałunku. To było tutaj, prawie na progu domu jego jedynej wiecznej miłości, Julii. To tu mnie wtedy przywiózł.

Dom nad morzem. Nie wiem, dlaczego myślałam, że będzie surowy i zimny jak Julia, ale taki nie był. Stary dom z kamienia stojący nad brzegiem. Kiedyś można było w nim słyszeć przez zgiełk odgłosy morza uderzającego o skały. Ścieżka między cyprysami. Krzewy lawendy. Przed domem figowiec, już od dawna martwy i nagi, tylko parę gałęzi sterczy spod śniegu. Zamrożone owoce, które uwięziła tu zima, pewnie już dawno zjadły zwierzęta albo ludzie. Na osłoniętej stronie pni wysuszonych palm widać było poprzecznie cienkie białe linie. W ogrodzie wystawał z kamiennej ściany metalowy kran, który Julia zostawiła otwarty, żeby woda nie zamarzła, ale i tak zamarzła. Z popękanej ściany wyrastała wielka bryła lodu. Pierwszy raz ucieszyła mnie katastrofa spowodowana przez lód. Zrujnowała ich raj.

Poniżej, na rynku płonęły pochodnie, w kawiarni siedzieli ludzie.

Nie usunął nawet historii nawigacji w swoim samochodzie. Miałeś mnie za aż tak głupią, Nino? Patrzyłeś na mnie podczas modlitwy, wśród grządek, otoczoną dziećmi w domu bez luster i pewnie sobie myślałeś, że to cała ja?

Chodziłam z pokoju do pokoju zimnego domu jak złodziejka. Co będzie, jak mnie złapią? Czy to ja mam się wstydzić? Muszę wiedzieć, muszę zrozumieć. Czym dla ciebie jest to miejsce, czym dla ciebie jest ta kobieta o suchym wnętrzu? Dlaczego ktoś, kto jest dla ciebie niczym, kto nie urodził ci dzieci, kto co ci nie gotuje ani nie sprząta, dzieli coś twojego? Dlaczego wie o tobie to, czego ja nie wiem? Dlaczego w tym domu stoją na stole lilie z mojego ogrodu?

Oprawione zdjęcie Julii, gdy była młodsza. Jakbym patrzyła na siebie. Te same rudo-kasztanowe włosy, te same szmaragdowe oczy. Zdjęcie i ja mierzymy się nawzajem. Czy ona wie, że ja wiem? Przez chwilę czuję bicie jej serca w tych oczach, jakbyśmy znały się od zawsze. Tyle tylko, że ona jest lepsza, lepiej wykształcona, bardziej światowa, odważniejsza. I tak patrzyliśmy na siebie – zdjęcie i ja. Każde bało się tego, co zrobi drugie. Dlaczego ja się jej boję? Ja jestem żoną, ona kochanką. Ja jestem druga, ona pierwsza. Ja jestem pierwsza, ona druga. Ta sama biała cera, kilka piegów, u niej czerwona szminka, u mnie młodość.

Wszystkie rzeczy Julii były eleganckie, drogie. A przecież Nino tak ceni sobie skromność.

Do czego potrzebny jest jej mój mąż?

Czy ona w ogóle go chce?

Dotykałam wszystkiego. Chciałam wszystko zobaczyć, wszystko obwąchać. Zrozumieć. Otwierałam jej kremy, perfumy. Czym ona pachnie? Jak delikatna jest jej skóra? Rozpuściłam włosy. Stałam tak przez chwilę, przyglądając się swemu odbiciu w dużym lustrze. Czasami chwila trwa wystarczająco długo, by wszystko zmienić. Albo nie. Albo żeby coś po prostu potwierdzić.

Przesuwałam dłoń po meblach, ścianach. Lewą rękę położyłam na brzuchu, jakbym chciała uchronić swoje wnętrze przed tym, co ma się wydarzyć. Regał z książkami. Trochę medycznych, parę powieści po francusku i słoweńsku. Kovič. Kože ledu so prekrile kotanje, voda ne more med hlape nazaj.[2]

Miała też książkę z pieśniami ludowymi, które znałam. Kiedyś napisałam o nich pracę zaliczeniową:

Kak hočem vaša ljub’ca bit’,

ko nočete gospé ubit’[3].

W kuchni panował bałagan. Na brudnych naczyniach wyschnięte i zgniłe jedzenie. Na blacie dwa opalcowane kieliszki z resztkami czerwonego wina, na jednym z nich półokrągły ślad czerwonej szminki. Czarna jedwabna koronkowa koszula nocna z głębokim wycięciem leżała na podłodze tuż obok kanapy. Przekroczyłam ją i kopnęłam w talerz z pestkami oliwek. Ciekawe, jak pedantyczny pan Rifnik znosił taki bajzel. Nino krzywił się nawet, gdy naczynia w zmywarce ułożone były nie po jego myśli. Wyjmował wtedy wszystko i żądał, żebym ponownie ułożyła, tym razem poprawnie. Przypomniało mi się, że gdy Filip nie posprzątał porozrzucanych ciasteczek na podłodze swojego pokoju, skarciliśmy go oboje. Schował głowę pod moją ręką, skarżąc się płaczącym głosem: „Mówicie do mnie brzydkie słowa”. Nieszczęście tego człowieczka ściskało mi serce.

Sypialnię zostawiłam sobie na koniec. Przez chwilę stałam przed przymkniętymi drzwiami. Za nimi stało dwuosobowe łóżko z pościelą. Spodziewałam się, że widok miejsca, w którym  to robią, zaboli. Potem zdecydowanym ruchem otworzyłam drzwi i zamarłam, wpatrując się nie w łóżko, ale w duże zdjęcie na ścianie, zdjęcie mojej rodziny, które ja zrobiłam. Uśmiechali się z niego mój mąż i czwórka naszych dzieci z papugą w tropikalnej szklarni. Patrzyli na mnie teraz z radością w sypialni tej obcej kobiety.


Grudzień

***

Walczyłam z wiatrem, żeby otworzyć drzwi frontowe, tymczasem Nino przygotowywał swojego pigmaliona. Oczy łzawiły mi na mrozie. Byłam zdenerwowana. Żony innych senatorów zachowywały się w stosunku do mnie inaczej niż wobec siebie wzajemnie. Wszystkie przekroczyły próg czterdziestu lat. Zdarzało się już, że od razu wykluczały mnie ze swoich rozmów, mówiąc „to dla dorosłych”. Śmiały się i czekały, aż odejdę. Wiem, że ludzie z kręgu mojego męża traktowali mnie jak wyraz jego poczucia humoru. Kiedyś podsłuchałam senatorów rozmawiających na korytarzu. Większość ich rozmowy mi umknęła, usłyszałam jednak, jak jeden z nich dziwił się, że tak wielkie płuca nie przeszkadzają  Domyśliłam się, że mówią o mnie.

W pewien sposób było to nawet miłe. A jednak cały czas boję się, że mnie rozszyfrują, że zauważą, że tak naprawdę nie należę do nich. Dla mieszkańców Lublany i Styrii jestem Prekmurką, a dla mieszkańców Prekmurja jestem Węgierką. Nigdy nie jestem nasza.

***

Przed Hotelem Bellevue stała gwardia w fioletowych mundurach. Na zewnątrz było minus 41 stopni. Kiedy nadjechaliśmy, uformowali powitalny szpaler. Żołnierz stojący najbliżej lekko się trząsł, a na jego policzku zabłyszczała zamarznięta łza zimna. Za hotelem stał rząd ciężkich skuterów śnieżnych. Podmuch wiatru zerwał flagę Karantanii. Hej – latawcu, szybuj nam wysoko.[4]

Na nakrytym stole leżały plastry słodkiego ananasa, który został zerwany czyjąś ręką rano w ciepłym miejscu, po czym ktoś dostarczył go samolotem do Brnika, a ktoś inny załadował go do furgonetki i przywiózł, przedzierając się przez mrozy, do kuchni, gdzie znów inne ręce pokroiły go i ułożyły na talerzach. Pewnie wyrósł wielkiej szklarni w Indiach albo na z plantacji w Ameryce Środkowej. Czy kucharki ukradkiem schowały kawałek dla dzieci, jak to kiedyś robiła Erzsi mama, przynosząc mi ze szkolnej kuchni a to trochę puddingu ryżowego, a to udko z kurczaka zawinięte w folię aluminiową?

Obsługiwali nas absolwenci szkoły kelnerskiej. Kilku z nich spacerowało po sali ze srebrnymi tacami w dłoniach. Poruszali się płynnie, jakby kierowani batutą niewidzialnego dyrygenta. Kilku z nich stało pod ścianą – sami eleganccy młodzieńcy we fioletowo-białych liberiach – patrząc przed siebie z założonymi rękami. Od czasu do czasu któryś spojrzał na strażników lub na nas, gości, po czym znowu jego wzrok szybował ponad stół, ponad maślane banany, soczyste, słodkie czerwone pomarańcze, maczane w czekoladzie ptasie mleczko z Polski. Sala Hotelu Bellevue wypełniała się ludźmi, którzy prowadzili swobodne na pozór rozmowy. Usilnie starali się nie widzieć stołu senatorskiego, przy którym my, cztery żony, siedziałyśmy obok naszych mężów wyprostowane, uśmiechając się do siebie. Na czele stołu siedział arcybiskup Sotlar, Nino po jego prawicy, po prawicy zaś senator Stres w koloratce. Senator arcybiskup zwracał się do Nina Tonček i poklepywał go po ramieniu jeszcze częściej nich niż w ubiegłych latach. Ledwo udało mi się stłumić mdłości, które wypełzały z żołądka.

– Nie ma postu?, spytałam szeptem Nina. 

Uśmiechnął się szeroko do pozostałych zaproszonych gości i pokręcił głową.

Wzięłam szaszłyk i położyłam go na porcelanowym talerzu. Kawałki mięsa przesuwałam tu i tam widelcem.

– Jak myślisz, co to jest?

– Um… To jest renifer, tam jest łosoś, dalej pingwin, a ten… Nino skinął na kelnera. Chłopak podszedł i ukłonił się ledwo zauważalnie.

– Co jest na szaszłykach? zapytał Nino. Nigdy nie krępowało go przyznanie się , że czegoś nie wie.

– To papuga, proszę pana. Z Senegalu.

Nino podziękował chłopakowi i zapytał go o imię, pochwalił go, ściskając mu dłoń. Ja zaś odłożyłam sztućce na talerz i odwracając się, wyplułam zawartość ust do białej serwetki.

– W tym momencie arcybiskup senator spojrzał na mnie ze zdumieniem:

– Czy ty nie jesteś tą szachistką?, zapytał swoim miękkim głosem.

Każdego roku, od początku istnienia Karantanii, siedzimy na tych przyjęciach około noworocznych przy tym samym stole.

Była szachistką, odpowiedział Nino, patrząc na mnie z dumą i gładząc moją nogę pod stołem.

Zaczęto serwować nową partię mięs i owoców z odległych krain. Arcybiskup senator obiecał, że kiedyś zaprosi mnie na szachy.

– Byłem dobry w młodości. Co ty na to, Tonček? Pozwolisz mi zagrać partyjkę ze swoją żoną?

Nino objął mnie.

– Oczywiście, ale ostrzegam, że moja żona jest zaciętą przeciwniczką. Ale szachy już jej nie interesują. Teraz interesuje się papugami.

Czułam jak drętwieję w środku. Na zewnątrz śmiałam się.

– Jak już zeszło na papugi, pozwólcie, że opowiem dowcip – powiedział Nino.

Mężczyźni przerwali rozmowy, kobiety grzecznie wychyliły się do przodu. Senatorowa Oblakowa zaczęła śmiać się z wyprzedzeniem. Ta kobieta o oczach wyblakłej łasicy, zimnej jak deszcz, zasłynęła jako filantropka i założycielka sierocińców i jadłodajni. Mirjam określiła takie kobiety mianem świętojebliwych.

– Jest ciepły letni dzień – zaczyna opowiadać Nino. – Do domu przychodzi mężczyzna zmęczony pracą i mówi do siebie: „Dzisiaj kładę się przed telewizorem z piwem w ręku i nigdzie się nie ruszam.” Din-don! „A tam kogo niesie?”, mówi ochrypłym głosem, wstając. Przed drzwiami stoi mała śmierć. Taka prawdziwa śmierć, z czarnym kapturem i kosą i wszystkim, co śmierć ma, tyle że małym. „Dzień dobry” – wita się uprzejmie. „Przyszłam po Pańską papugę”. „Po co?” pyta zły na kościotrupka. „Spadaj smarkulo, żebym cię tu więcej nie widział!” i dla większego efektu rzuca: „Marsz mi stąd!”. Zatrzaskuje drzwi i wraca na kanapę. Nie wypija jeszcze pierwszego piwa, gdy…  Din-don! Otwiera szeroko drzwi i krzyczy: „Czego?!” Mała śmierć znów stoi u drzwi. Za nią stoi duża śmierć z dużą kosą. Mała śmierć wskazuje kościstym palcem na mężczyznę i ze łzami w oczach mówi: „To był on”.

Wybuch śmiechu dobiegający z naszego stolika przeciął szmer głosów w korytarzu. Głowy się poodwracały. Ktoś głośno i chrapliwie zakaszlał i ten dźwięk wdarł się nieprzyjemnie w nagłą ciszę. Głowy odwróciły do swoich stołów i sala ponownie wypełnia się głosami.

– Cha, cha, dobre – powtórzył arcybiskup senator. „To był on”.

Potem senatorowie rozmawiali między sobą o sytuacji politycznej, zupełnie jakby nie przebywali od poniedziałku do piątku razem w Warszawie. Byli to ludzie, którzy pracowali całym sercem, bez wytchnienia, promieniując uspokajającym poczuciem, że tak załatwią sprawy, że będzie dobrze. Zaufaj Panu i czyń dobrze, napisaliśmy na fioletowej fladze.

Teraz ich rozmowy naznaczone były wątkami zimowymi. Rozmawiali o dotacjach do ogrzewania, o tym, które ciepłe źródła w Karantanii trzeba będzie zabrać i przerobić na szklarnie, a do których będziemy mogli jeszcze jeździć na urlop. 

– Moglibyśmy odpuścić Rogašką, powiedział senator Rovšnik. – Nie chcemy podpaść jeszcze Rosjanom.

– A co Rosjanie mogą nam zrobić?

Następnie rozmawiali o problemach związanych z emigrantami z północy. Moglibyśmy im odsprzedać nowe ziemie, tam gdzie morze się cofa, trzeba tylko dogadać z sąsiadami sprawy własności.

– Potrzebujemy kontroli, powiedział Mandić, wbijając nóż w różowy stek. – Cały czas powtarzam, że najsensowniej byłoby umieścić ich wszystkich w jednym miejscu, żeby nie mogli się swobodnie przemieszczać. Ośrodki dla uchodźców powinny być po prostu zamknięte.

To może zainteresować Dejana, pomyślałam. Muszę do niego zadzwonić. Nie widzieliśmy się od czasu mojej ostatniej wizyty. Nie odpowiadał na moje wiadomości.

Rozmawiali o tym, że Australia odmówiła odsyłania ludzi. Podczas rozmów online ich prezydentka powiedziała rzeczy, które nie powinny być upublicznione. Nie chcą wysłać cioci Ilony z powrotem do domu.        

– Mamy przecież mechanizmy, które to wymuszą, powiedział Oblak.

– Oczywiście, że tak. Gdy wyziębimy trochę ich krewnych, sami będą chcieli wrócić –Rovšnik wymachiwał widelcem w powietrzu. – Do tej pory cackaliśmy się z nimi, ale teraz trzeba będzie ostrzej.

Senator Kovačič w szarej sutannie franciszkanów poklepał go po ramieniu: – Myślę, że panie się nudzą.

Pani Rovšnikowa potajemnie ziewała przez cały wieczór. Pod oczami miała ciemne podkowy. Niecały miesiąc temu urodziła dziewiąte dziecko.

Pani Mandićowa miała szóstkę. Także inne żony senatorów dołączyły z opowieściami o małych Frankach, Marysiach, Cecyliach, Amaliach, Pawłach, Jadwisiach, Antosiach i Józefkach. Amalia miała dwanaście lat i była garbata.

Tym razem panie były dla mnie łaskawsze. Zapytały, kiedy będzie kolejny potomek.        

– Ech, nie spieszymy się, powiedziałam.

Jedynie senatorowa Oblakowa zachowała się nieco wyniośle i przyłapałam ją, jak ukradkiem przygląda mi się i stanowczo zbyt długo wpatruje się w mojego męża. Poprawiłam chustę tak, aby lepiej widzieć, czy Nino też na nią patrzy.

Nino zerknął na telefon pod stołem. Zmarszczył brwi. Wyprostował się i spojrzał przed siebie zdumiony, zagubiony, jakby tak przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. Jego wzrok powędrował po stole, potem z powrotem na telefon, który wciąż trzymał w dłoni. Na ułamek sekundy spojrzał w moją stronę, a potem odsunął krzesło, mruknął coś przepraszająco i odszedł od stołu. Zagryzałam wargę i obserwowałam go. Rozmawiał, stojąc twarzą do ściany, nagle uniósł ramiona, otworzył dłoń, pokręcił głową. Rozmowa za stołem na krótką chwilę ucichła.

– Obserwują cię!, wzdrygnęłam się.

Wszyscy wiedzą, powiedziała mi kiedyś siostra Doris. Czy ci ludzie też? Zabrał ją ze sobą do Warszawy? Wszyscy wiedzą, ale nie ma ani jednej osoby, która by do mnie podeszła i mi to powiedziała.

Mirjam powiedziała mi kiedyś – Nie dramatyzuj! Nawet nie próbuj pisać na nowo swojej historii, w której on jest największym draniem i kłamcą, a ty największą ofiarą. Niczego ci nie brak. Daje ci wszystko.

Przeprosiłam i poszłam schować się do toalety, gdzie nad umywalkami błyszczała długa ściana luster w srebrnych ramach.

Schudłam. Teraz byłam jeszcze bardziej podobna do Julii. Jakby ona patrzyła na mnie z drugiej strony, jakbyśmy stały tu obie, dobra i zła bliźniaczka, a jej zielone oczy wwiercały się w moje.

– Lustereczko, powiedz, która jest ładniejsza?

Z uwagą przypatrywałam się bladej twarzy o wielkich oczach. – Ale tak szczerze, dobrze lustereczko?

Nino głośno zapukał w drzwi.

– Jesteś tutaj? Wychodzimy.

Jego głos brzmiał jak rozkaz.

– Dokąd? Nawet nie podali ciasta.

– Powiem ci na zewnątrz. Umyj ręce.

– Co się dzieje?

– Niczego nie dotykaj i trzymaj się jak najdalej od ludzi.

Minął mnie i nerwowo zaczął nerwowo namydlać dłonie w marmurowej umywalce.

– Pani źle się poczuła – rzucił w stronę stołu. Wśród okrzyków – Chyba jeszcze nie wychodzicie – i – Damy na mszę za jeszcze jednego syna – pospiesznie weszliśmy do garażu. Aż do bólu ściskał moje ramię.  

– O co chodzi, Nino? Coś nie tak z dziećmi?

– Nie z dziećmi, ze wszystkimi. Z całym popieprzonym światem. Coś wisi w powietrzu. Ludzie padają jak muchy.

– Jak to padają? Gdzie? Co to znaczy?

– Oni, kurwa, umierają!

Szarpnął drzwi pigmaliona.

– Ludzie u-mie-ra-ją, Zuzanno! Zmarło kilka tysięcy ludzi i nikt nie wie dlaczego.

– Kto umarł? Gdzie?

Jak to możliwe, że nie zrozumiałam go od razu. Jak to możliwe, że od razu nie wiedziałam, co oznaczają zimne jeziora trupów.

– Nie, to nie zatrucie. To poważna sprawa – powiedział, patrząc przed siebie i ściskając kierownicę. – To nie jest zwykła panika.

W radiu ostrzegali przed silnymi podmuchami wiatru, które miały nasilić się po zmroku. Czuliśmy, jak ciężkim samochodem rzuca w te i we te.

Przyznam się wam, o czym pomyślałam w pierwszej kolejności, chociaż wstydzę się tego.

– Dżuma? Powiedziałam sama do siebie.

To oznacza klinikę chorób zakaźnych. Doktor Esterhazy będzie miała teraz dużo pracy. Nie starczy jej go na wkręcanie się do obcych rodzin. Może nawet umrze.

Tego chcę na Boże Narodzenie, modliłam się w samochodzie w drodze do domu. Żeby Julia umarła. Tylko tego.

***

Temperatura spadła o jeszcze kilka stopni.

Mimo to Nino w poniedziałek poleciał do Polski. Wokół ust zawinął sobie szal, zakrywając też nos.

– Będę uważać, obiecuję.

W końcu dał mi swoją kartę bankomatową. Długo trzymał moją twarz w dłoniach i spoglądał w moje oczy. Trójka młodszych dzieci płakała i wieszała się na nim, choć nie wiedzieli, dlaczego to robią. Dostałam wiadomość od Mirjam. – Wiesz, co się działo w Postojnie? – napisała. Parę razy próbowałam do niej zadzwonić, ale słychać było tylko pip-pip-pip, zanim jeszcze wystukałam numer.

Potem jeździłam od jednego sklepu do drugiego. Po drodze minęłam kolumnę ciężkich koparek zmierzających w kierunku bagien. W tych dniach, po ogłoszeniu embarga półki sklepowe pustoszały a ceny rosły, ale jeśli miało się kartę Antona Rifnika, można było dostać wszystko. Z jego konta wyciągnęłam wszystko, na co pozwalał mi dzienny limit – pięć tysięcy talentów. Banknoty schowałam pod siedzeniem samochodu. Jeśli zauważy, coś wymyślę na usprawiedliwienie. Ale on nie zauważy, powiedziałam do siebie. Nawet nie pomyśli. Nie wiedziałam, że mamy tyle pieniędzy.

Napełniłam bagażnik konserwami, ryżem, mąką, mlekiem w proszku.

– Tylko nie kupuj mięsa – ostrzegła mnie w domu Maca. – Jest post.

Z listy zakupów skreślałam linijkę za linijką. Filtry do wody, żarówki, baterie, świece, trutka na szczury. Ludzie chodzili po sklepach jakby nigdy nic. Spotykali się, rozmawiali. Mężczyźni ściskali sobie dłonie, kobiety przytulały się i całowały w policzki. Parę spojrzeń zsunęło się na mój wypełniony po brzegi wózek na zakupy, a potem powędrowało na moją twarz. Owinęłam się fioletową chustą, którą Maca dwa razy przeprasowała, podciągnęłam ją do oczu, próbując pod nią oddychać tak płytko, jak to tylko się dało. Sporo ludzi oglądało się za mną.

Stojąc w kolejce, wydawało mi się, że widzę przed sobą świętojebliwą żonę senatora Oblaka. Głowę nakryłam kapturem, naciągając go głęboko do oczu. Kobieta przy kasie pytała sprzedawcę, czy sałata pochodzi z upraw organicznych.

Kiedy wróciłam do Kosez, na ulicy stała grupa ludzi. Przekrzykiwali się jeden przez drugiego; przed nimi rozpływały się chmurki pary. Powoli przejechałam obok nich. Plastikowe butelki z wodą ocierały się o siebie na tylnym siedzeniu i ćwierkały jak małe przestraszone ptaki. Przeklęłam. Akurat teraz, żeby widzieli, ile mam towaru.

Goričnik pomachał do mnie. Zakryłam usta szalikiem i spuściłam szybę.

– Niech Pani uważa na dzieci, żona mówi, że widziała wilka po tamtej stronie stawu.

– No nie wiem, albo duży pies – powątpiewał drugi sąsiad.

Wilki, no tak. Wojna, głód, dzikie zwierzęta i zaraza.

– Wie Pani może, dlaczego na obwodnicy jest tyle wojska?

– Nic nie widziałam.

–  Telefon nie działa, internet też. Rifnik pani coś powiedział, prawda?

– Nie ma go w domu. Może to znowu przez mróz?

Mężczyzna schylił się i pomimo ciemnych szyb i lustrował wnętrze załadowanego samochodu.

– Och, będziecie mieć gości?

– Robię zakupy na Boże Narodzenie, żeby nie musieć chodzić po sklepach po świętach, gdy wszyscy walą do sklepów – odpowiedziałam uprzejmym tonem.

– A widzisz, mądrze – skinął głową z uznaniem.

W telewizji ogłoszono, że listopad był znacznie cieplejszy od ubiegłorocznego. Głęboko pod Postojną doszło w ostatnich kilku dniach do poważnej eksplozji. Raporty niewiele ujawniają.

– To niepowetowana szkoda dla światowego dziedzictwa – mówi Mirjam. Nie wspomina o państwowych rezerwach żywności.

To dlatego próbowała mnie dopaść dziś rano! Chciała wybadać, czy co coś wiem.

Ktoś musiał się dowiedzieć się o magazynach. Jeśli tak, mam nadzieję, że konserwy i worki z jedzeniem trafiły w odpowiednie ręce.

Wieczorem telefon od Nina z Warszawy.

– Bądźcie ostrożni, to się rozszerza. W Polsce zmarło już kilka tysięcy. W centrum dla uchodźców w Mariborze jest katastrofa. W Styrii już nie wiedzą, co robić ze zmarłymi. – Wiem, Nino. Wiem, co się dzieje w Styrii.

– Jeszcze z dzień uda nam się wstrzymywać wiadomości, potem trzeba będzie ujawnić. Zrób teraz, co się da.

Gdzie pochowają te rzesze zimnych ludzi? Jak zakopać człowieka w tej twardej ziemi, lodową różę w bożym ogrodzie? Miejsce odpoczynku. Cmentarz? Spalą je? Ile spalarni jest w tym kraju? Ile wystarczy? Próbowałam sobie przypomnieć, ile osób zmarło na czarną ospę, ile na hiszpankę, na ebolę. Dużo. Ale żadna choroba nie zabiła tak wielu ludzi w tak krótkim czasie. To musi być coś zupełnie innego.

***

– Co też tym razem wymyślili?, wołał następnego dnia przez płot Goričnik.

Stojąca za nim pani Goričnikova okryła się chustą. Odwróciła twarz przed moim wzrokiem. Jedno oko miała fioletowo-żółte.

– O co chodzi, sąsiedzie?

– Że mamy nosić maski jak jakieś poczwary! Wszędzie było o tym, w radiu, telewizji. Co oni jeszcze wymyślą?

– Nie wiem – uśmiechnęłam się przepraszająco.

– Tak, ten pani nic nie mówi.

– Jadwigo, nie wychodź na dwór, jest zimno – nalegałam.

– Niech mi Pani powie, czy to znaczy, że to prawda?

Nieprzytomnie odpowiedziałem: – W jakim sensie?

–  No to, co się mówi. Że jest jakaś choroba. To dlatego te maski, prawda?

– Och, nie wiem. Mąż jest w Warszawie. Ludzie zawsze coś wymyślą.

– Nic nie można sprawdzić w internecie, bo zablokowali. Jak wpiszesz choroba, kaszel, maski, wszystko wyrzuca. Znaczy, że to prawda.

– Wracaj! zawołałam do Filipa, który skierował się w stronę drogi. Drzwi się otworzyły. Maca w masce chirurgicznej niecierpliwie wołała dzieci w domu.

– Szybko, szybko! Bo wlatuje zimno.

–  To ja Pani powiem, co to jest. Australijczycy przysłali nam jakiegoś diabła. To szatan i jego przeklęta banda! I teraz mamy.

Podniósł w górę rękę z wyciągniętym palcem niczym stojący za nim na podwórzu posąg archanioła Michała.

Otworzyły się wrota piekieł i zły duch zstąpił na ziemię.

– Sąsiedzie, naprawdę nie wiem. Prawdopodobnie wprowadzili maski z powodu grypy.

– Grypy, tak – splunął. Gęsta strużka śliny przylgnęła do oblodzonej ziemi, tworząc stos bąbelków. Zakryłam się szalikiem aż po oczy. Goričnik chwycił żonę za łokieć i pociągnął za sobą. Ledwo złapała równowagę.

– Wiesz, co się dzieje?, zapytała mnie tego samego dnia moja fińska przyjaciółka Katriina.

– Nie, nic nie wiem. Wciąż dezynfekowałam ręce. Potem w nie chuchałam, żeby się rozgrzały.

Gdy ponownie zadzwoniłem do Mirjam, połączenie było w porządku.

— Więc to prawda?

— To prawda, Mirjam. Bądź ostrożna, to nie są żarty. W Warszawie przygotowują rozporządzenia, Nino tam jest. Mówi, że to katastrofa. Ale najgorzej jest u nas, w Styrii.

– Wiadomo już, co to jest?

 – Tylko to, jest jakaś choroba. W Polsce nazywają to niebieską dżumą, bo ma się od niej niebieskie usta. Jeszcze nic nie wiedzą, tylko tyle, że jest bardzo zaraźliwe. No i ludzie strasznie kaszlą, a potem wymiotują krwią. Umierają w ciągu kilku dni, a niektórzy od razu.

– I co zrobią?

– Nie mam pojęcia, on nie chce mi nic powiedzieć. Ale może ty dowiedziałaś się czegoś nowego …?

– W sprawie paszportów? Wciąż chcesz wyjechać? – zapytała Mirjam.

– Oczywiście, że pojadę. Czy to nie wszystko jedno, gdzie chodzę z maską?

Czy to nie wszystko jedno, gdzie umrę?

– Zadzwoń po świętach – wyszeptała do telefonu. – Może uda mi się zdobyć numer do człowieka, który Ci zrobi dokumenty. Uważaj na siebie. I spróbuj dostać się do pieniędzy.

***

W sklepie grupka ludzi narzekała półgłosem. Kiedy weszłam, ucichli i rozeszli się z ponurymi spojrzeniami. Kupiłam ciepłe ubrania, koce i śpiwory i wypłaciłem z konta Nina jeszcze pięć tysięcy. Potem w Mercatorze kupiłam jeszcze batony proteinowe i jajka w proszku. Poprosiłam sprzedawcę, żeby przyniósł towar z magazynu. –  Wybiera się Pani na kemping? –  Wyślę do Rosji. –  Myślisz Pani, że tam dotrze? – zapytał z powątpiewaniem. –  Z Bożą pomocą. Potem wzięłam rolkę dużych czarnych plastikowych worków.  Był wieczór mikołajkowy. Kiedy dzieci zasnęły, przygotowałam dla nich prezenty w koszykach.

Dziewięć lat temu, w wieczór mikołajkowy wyszłyśmy z Mirjam do miasta. Mirjam miała krótką spódniczkę, spotkaliśmy się z chłopakami i poszliśmy na drinka do Ambasadora.

– Tu będzie kiedyś kościół św. Eutanazji – zachichotała pijana. Trzymała mnie pod rękę.

– Nie nabijaj się z tych spraw – powiedziałam jej.

(…)

W poniedziałek o piątej po południu byłam w kościele Franciszkanów. Ksiądz stał przed kościołem na plastikowej skrzynce i krzyczał do mikrofonu. Z ust wysypywały mu się lodowato mocne słowa. Za to wszystko jesteśmy winni my sami! Pokuta, grzech, gniew Boży. Ludzie stali przed nim z pochylonymi głowami, opatuleni, z ubrań wyglądały tylko oczy. Zło. Sodomia, czary. Szatan. Kilka osób uklękło na piekielnie zimnej ziemi. Ręce wznieśli do nieba. Niektórzy nagrywali to telefonami. Procesja młodych ludzi w fioletowych habitach zawróciła za rogiem i zbliżała się, szurając nogami. Na podłodze plama krwawych wymiocin.

Zakłócacz sygnału zostawiłam do południa w kościele, zatknięty za figurą św. Matyldy.

Chmura na niebie przypominała Archanioła Michała. W pięści trzymającej miecz zapalił się stygmat. Wtedy anioł, skrzydlaty posłaniec Boga, rozdarł się i zmienił w królową wina z kieliszkiem pełnym refoška.

***

Każdego dnia wyjeżdżałam do miasta z nadzieją, że znajdę gdzieś czynny bankomat, ale wszyskie były albo głuche, martwe, albo roztrzaskane. Żałowałam, że sama nie wpadłam na pomysł, żeby włamać się do bankomatu, kiedy był jeszcze na to czas.

Na drogach było coraz więcej policji z fioletowymi opaskami zakrywającymi usta, znad których wyglądały tylko oczy, dzikie, wystraszone lub nieobecne. Na ulicach darły się  pingwiny, które ktoś skądś wypuścił. Po kilku dniach zniknęły. Co się stało z papugami Dejana? Ktoś przyszedł i zabrał wszystkie ptaki? Albo wypuścił je z klatek na mróz i pozwolił im wszystkim zdechnąć?

Przy Maryjnej Drodze Krzyżowej spotkałam ludzi z bloków, opatulonych w różne części garderoby, którzy ostrymi narzędziami zeskrobywali śnieg do wiader, naczyń. Ominęłąm ich dalekim łukiem.

W Radiu Maryja o każdej pełnej godzinie przez dwadzieścia minut nadawano „Wieczny odpoczynek”.

Ludzie włamywali się do sklepów i wynosili, co się dało. Palili domy, w których ktoś umarł. Migające obrazy w telewizji ukazywały powiewające transparenty z rozmazanymi napisami. „Jezus : Kościół – 0 : 1”, napisane było na jednym z nich, a na drugim coś o katolistanie.

Policja z przezroczystymi tarczami wdziera się między tłum. Czasem noszą hełmy z przyłbicami, czasem maski gazowe. Konie rżą. Konie także mają przyłbice. Ktoś kaszle pod maską, jego ramiona dygoczą, ręce opiera o kolana i zatrzymuje się. Pośrodku ulicy płonie wielka makieta krowy Milki.

Policjanci zaczynają wycofywać się tyłem. Tłum ludzi naciera na nich, słychać krzyki. Nagle ludzie odwracają się w drugą stronę, chcą uciec, przeciskają się, ci z przodu próbują biec, ale naciska na nich od tyłu nowa masa, śpiewając zwycięsko i machając napisami. Znienacka tryska ogromna struga wody. Tłum wpada pod strumienie, które tryskają z armatek wodnych w powietrze, a potem opadają łukiem na zamarzniętą ziemię. Ludzie podnoszą ręce, zakrywają głowy, po czym zrzucają maski z twarzy, przemoczoną odzież na ziemię, wycierają białe rzęsy. Ściągają mokre, twarde rękawice.

W tłum protestujących wdzierają się grupy ludzi – jedni w innych uniformach, inni bez, ale wszyscy mają na sobie coś fioletowego – jakiś szalik, czapkę, czy fioletową koszulkę nałożoną na kurtkę. Gumowymi pałkami i kijami walą w trzęsące się sylwetki.

Ta scena nadawałaby się na stronę tytułową jakiegoś zagranicznego czasopisma: That’s why it’s called VIOLENCE!, tak brzmiałby tytuł.

Po zamieszkach pozostają góry trupów przymarzniętych do ziemi.

„Dżuma jest odpowiedzią dla tych, którzy twierdzili, że Boga nie ma” – powiedział jakiemuś prezenterowi telewizyjnemu Nino. „Wiemy, kim byli ci ludzie w Mariborze, którzy zarazili się jako pierwsi. Byli polityczną grupą działającą przeciwko rządowi Wspólnoty.” Spojrzał z ekranu prosto w moje oczy. Wzdrygnęłam się. Wiem, że wiesz, że to był mój Dejan. Kłamca jak ty.

(…)

Zapaliliśmy trzecią świecę. W telewizji emitowali transmisje mszy z przepenionych kościołów. Na dole ekranu leciały paski z informacjami: lotnisko Antona Martina Slomška zamknięte … lotnisko św. Alojzija Stepinca zamknięte … z powodu niebieskiej dżumy zmarło już więcej osób niż na hiszpankę … więcej niż w wypadkach samochodowych … Ludzie w workach, trupy w śniegu. Wszystkie te śmierci, groby zbiorowe … trudno w to uwierzyć. Nie widziałam, żeby ktoś zmarł. Tyko liczby, które biegły po ekranie: sto tysięcy zmarłych w Karantanii; dwieście tysięcy, trzysta tysięcy zmarłych, ciężarówka za ciężarówką, jadąca na mokradła, nadziana zwłokami, wymieranie domów. Każdego dnia mniej światła, ludzie w skafandrach. Żadnych trupów, tylko nosze, plastikowe worki, wielkie ciężarówki. Mogłaby to być tylko gra, dekoracje dla filmu.

Mróz zaczął wpuszczał kościste macki w zamki drzwi. W piwnicy nocą popękały słoiki z kompotem.


[1] Erzsi mama – z węgierskiego ‘babcia Erzsi’.

[2] Warstwy lodu skuły zagłębienia, woda nie może powrócić między opary.

[3] O, jakże miłością Pana chcę być, jeśli Pan żony nie chce zabić.

[4] Cytat z wiersza dla dzieci Otona Župančiča Hej – latawcu.  

Przekład fragmentów: Agnieszka Będkowska-Kopczyk

Simona Klemenčič je Štajerka, rojena 1971. Pred vsem ostalim je jezikoslovka, ki je nikoli ne nehajo fascinirati barve jezika. Kot etimologinja dela na Inštitutu Frana Ramovša ZRC SAZU pri slovarjih slovenskega jezika, predava indoevropsko primerjalno jezikoslovje, je članica odborov dveh svetovnih jezikoslovnih olimpijad in od časa do časa napiše kakšen učbenik, ki se tudi vrti okrog jezika. Zaradi jezika si lahko delimo misli, v jezik gledamo z mikroskopom, odgrinjamo plasti kot arheologi, z jezikom gradimo zgodbe iz besed, besede so iz črk in gibov. Simona Klemenčič sebe ne bi opisala kot pisateljico. Vzela je besede, ker je to nekaj kar najbolje pozna, in jih sestavila v stene, stene v stavbe, stavbe v mrzlo deželo. Ima 25 ovc in včasih kaj skvačka.
Deli